Muszę zacząć od tego, że ja Mr. Gugu nie planowałem. W ogóle to pół dzieciństwa mama mnie namawiała, żebym został notariuszem. Sam zawsze chciałem być pisarzem, ale moja kariera skończyła się na pierwszej (i ostatniej) powieści, wydanej na własną rękę i prawie przez nikogo nieprzeczytanej. To był rok 2008, miałem wtedy niespełna 20 lat, ledwo co zacząłem studia i nie przeszłoby mi wtedy przez myśl, że 4 lata później będę jechał do Berlina na targi odzieżowe zgarniać pierwsze międzynarodowe zamówienia na jakieś dziwne kolorowe ciuchy z kotami. Tym bardziej, że na studiach mi się nawet podobało. Wyrwałem się z powiatowego Bielska do wojewódzkiego Krakowa, poznałem dużo ciekawych i bardzo ciekawych osób, a po pierwszym roku dostałem się nawet na tę polonistykę, która chodziła mi po głowie już parę lat wcześniej, ale na której mnie za pierwszym podejściem nie chcieli (za słabo poszedł mi polski na maturze, tyłek uratowała mi rozszerzona historia). Trzy lata później rzucałem te krakowskie instytuty i wydziały, pakowałem dobytek na pakę i zawijałem się z powrotem na Śląsk – w końcu u rodziców nie trzeba płacić za jedzenie i za spanie, a zaoszczędzone pieniądze można w całości przeznaczyć na “biznes”. 

Tego biznesu jednak by nigdy nie było, gdybym nie rozczarował się uczelnią i życiem krakowskim, gdybym nie porzucił myśli o doktoracie (po jakimś czasie stwierdziłem, że obok literatury najbardziej interesuje mnie historia idei: filozofia polityczna, filozofia klasyczna i tak dalej), o pracy na uczelni, o konferencjach i publikacjach. Myślę że najbardziej przyczynił się do tego mój przyjaciel, Paweł, który był już wtedy pracownikiem naukowym PAT’u i Ignatianum, a który z samego środka mógł mi doradzić: nie brnij w to. Więc nie brnąłem, a nie chcąc dalej marnować czasu na IV i V rok studiów II stopnia wymyśliłem sobie alternatywę. Alternatywa brzmiała (wtedy) prosto – skoro jestem niby zdolny, aspirujący i z pewnymi pretensjami intelektualnymi do świata, których nie jestem w stanie spełniać na Uniwersytecie Jagiellońskim, to muszę wziąć sprawy we własne ręce, rozkręcić wieeeelki biznes, zarobić na swoje i zrobić to po swojemu. I to jest prawdziwy początek Mr. Gugu, wrzesień 2011 roku, trudna decyzja, trochę strachu, trochę łez – a potem wejście all in. Paweł zresztą ostatecznie sam też tę uczelnię porzucił. You better practice what you preach. 

Zapakowałem całe swoje życie do auta, wróciłem do Bielska i zacząłem myśleć. Nie wiem czemu ciuchy, wiele osób mnie do dzisiaj o to pyta, a ja po prostu nie wiem. Nie pamiętam. Tak wyszło. Pewnie policzyłem, że skoro mam na koncie jakieś 8 tysięcy złotych, to nie założę fabryki samochodów czy innych półfabrykatów, a w ogóle to nie znałem się na niczym biznesowym, bo nigdy nie chciałem być przedsiębiorcą. Całe świadome życie zakopany byłem w książkach, ale przysięgam, żadna z nich nie była o biznesie ani nawet o pieniądzach. Dlatego pewnie wybrałem ciuchy: przeliczyłem sobie na szybko co mam i czego potrzebuję, uznałem że się nauczę, a na pewno, że od nich zacznę, a potem wpadną też inne rzeczy. Temu akurat jestem wierny do dzisiaj (stan na 28 lipca 2019, 19 otwartych projektów: kilka nisz odzieżowych, akcesoria, lifestyle, suplementy, wydawnictwo, produkcja, technologia). Na początku nie były to full printy. Full printy wymyśliłem sobie w grudniu 2011, kiedy takiego produktu w ogóle nie było jeszcze na świecie, ale można było łatwo stworzyć kolorowe wizualizacje. Do tego czasu zaliczyłem nawet pokaz mody i parę imprez ciuchowych. Musiałem zrobić kolekcję w 3 tygodnie, nie mając zielonego pojęcia o projektowaniu, estetyce, wygodzie, materiałach, szyciu, o niczym. Potem równolegle wrzucałem do sieci “zwykłe” koszulki z printami, szukałem okazji do współpracy z początkującymi influencerami (rynek dopiero raczkował, choć Maffashion i Jemerced już wtedy w sumie były gwiazdami), ale przede wszystkim kombinowałem na wszystkie sposoby i zastanawiałem się jak zrobić taką bluzę z nadrukiem. Gdzieś w okolicach kwietnia znalazłem podwykonawcę. I wtedy się okazało, że nie jestem jeden jedyny, który wpadł na podobny pomysł.  Końcem kwietnia 2012 roku był w Łodzi Fashion Week (to było zanim impreza splajtowała na skutek złego zarządzania), a na tym Fashion Weeku Mariusz Mac, współtwórca marki Aloha From Deer (współtworzył ją razem z bratem Sebastianem) na Honoracie Wojtkowskiej pokazał pierwszą galaktyczną bluzę z printem. Leżałem chyba wtedy w łóżku i byłem zupełnie załamany. Ktoś mnie wyprzedził. Już po mnie. Już po wszystkim. Przegrałem. Czas wziąć się za uczciwą pracę, a nie udawać przedsiębiorcę i tak dalej, każdy dostał kiedyś po dupie i miał o sobie wtedy bardzo złe mniemanie, dla mnie to był jeden z takich dni. Nie pamiętam dokładnie kolejności następujących po sobie zdarzeń, ale wiem, że w jakiś sposób zebrałem się do kupy i w pełni zdeterminowany ruszyłem walczyć o swoje. Parę dni później na www.mrgugu.pl pojawiła się pierwsza fullprintowa kolekcja.

Sprzedaż ruszyła lawinowo. Wróciłem do gry. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że początkiem 2017 roku kupię Alohę od Mariusza i Sebastiana. Zanim do tego jednak doszło, czekało mnie kolejnych kilka lat szalonej pracy i uczenia się wszystkiego od zera. Wrzucenie tych fullprintowych ciuchów końcem kwietnia 2012 (galaktyki, dzieła sztuki, zwierzęta) to właściwy początek marki Mr. Gugu & Miss Go – takiej, jaką znacie dzisiaj